Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/085

Ta strona została uwierzytelniona.

Każdy coś wołał pokazując jeden drugiemu czarny punkt, na mętnych bałwanach spienionej wody. Krzyki i nawoływania potężniały z każdą chwilą.
— Dawajte sznurów, hej ludy!...
— Maksym podawaj bosaki!...
— Semen dawaj czajku.
— Idy do czorta z czajkoj, fala wywróci.
A Daniłko już płynął. Na obszernej łódce stał wyprostowany, wiosłował, borykał się z pędzącemi jak burza bałwanami. Był bez czapki, włosy miał rozwiane i wypieki na czarniawej twarzy. Oczy mu gorzały jak węgle, głos huczał.
— Żywo!... żywo!... na ratunek.
Tylko kilku odważniejszych pojechało z nim, inni widząc rozhukane fale, cofnęli się przerażeni.
Na brzegu Fedotka, z czerwonemi plamami na policzkach, nie odrywała oczu od płynącego Daniłka. Usta jej szeptały.
— Hospody pomyłuj! hospody pomyłuj!...
Wszyscy na brzegu umilkli, nikt nie śmiał się odezwać. Słychać było przyśpieszone oddechy i sapanie chłopskich piersi, ciężkie westchnienia dziewcząt, czasem przeciągły jęk starych bab, i przerażony pisk dzieci. Wszyscy wzrok i słuch skierowali na płynące czółno, i