W gromadzie powstały wrzaski tak silne, że na chwilę zgłuszyły huczącą rzekę.
Przeraźliwe wołania brzmiały dokoła.
Daniłko utonuł! hospody pomyłuj!
— My ratowali, nie było rady, fala zabrała, taj poszedł na dno.
— Daniłko propał! jakże?... toż on tak pływał jak ryba — ktoś krzyknął.
— Ale! w linu zamotałsia to i nie mógł płynąć, dwie liny za sobą wciągnął, my jego ratowali, musi i on sam ratowałsia, ale woda straszna, fala pod czółno jego wtaszczyła, musi rozbił głowę, taj odurzyło do reszty.
— Już tak jemu sądzono.
— Wże takaja dola nieszczasnaja.
Przerażeni wypadkiem ludzie dowodzili co raz głośniej, pytali o szczegóły.
W ogólnem zamieszaniu nikt nie uważał na bladą jak śmierć Fedotkę, stojącą pod stosem belek. Stała jak martwa, bez oddechu i myśli, oczy wielkie pełne bólu i straszliwej rozpaczy obróciła na rzekę. W głowie huczało jej, przed oczyma latały czarne koła. Nie słyszała już nic, nie widziała, nie rozumiała, prócz okropnej pewności, która biła w mózg obuchem. Nie zbudziła się z odrętwienia nawet wówczas, gdy podszedł do niej zmieniony jak upiór Maksym, i biorąc za rękę rzekł skowyczącym głosem.
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/088
Ta strona została uwierzytelniona.