Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/090

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale Fedotka zawinięta w świtkę, leżała na swym tapczanie cicho, rozważając coś głęboko w swej zbolałej chłopskiej głowie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaczęło świtać.
Od chaty Damiana prędko biegła ku rzece smukła postać, za nią ciągnął się czarny, kudłaty pies.
Wieś spała kamiennym snem, dłużej niż zwykle. Fedotka z łatwością wyśliznęła się z chaty i dopadła do grobli. Stojąc na moście wpatrzyła się w białe piany śluzy, matowo oświecone przez świt. Skłębiona woda waliła potężnie aż most dygotał, pióropusze kropli obryzgiwały burty. Fedotka bystre oczy utkwiła w te wiry. Dziewczyna miała ściągnięte brwi, i kurczowo zaciśnięte usta. Na bladej twarzy malowała się groza. Konwulsyjnie chwyciła za poręcz mostu i rzekła głośno.
— Wziała Daniłku, woźmesz i mnie!
Drżąc uklękła, przeżegnała się, szepcąc:
— Hospody pomyłuj!... Spasi Boże meni hresznoj...
Pochyliła się gwałtownie naprzód, puszczając ręką oparcie.
Słaby krzyk, plusk fali, głośne szczeknięcie psa i wszystko ucichło. Tylko śluza buchnęła