Na grobli powstał tłok. Chłopi stali zgnębieni. Kto biegł z krzykiem drogą, ten wchodząc w milczący tłum, umilkł, przeciskał się aby spojrzeć na rozhukaną śluzę, straszliwy grób dziewczyny, i na jej kraśną chusteczkę.
A słońce płynęło wyżej i wyżej, krzesało iskry na spiętrzonych falach, jakby paląc złote lampki dla tych dwojga, których woda niosła, aby może gdzieś złączyć i nieść razem.
Nagle z tłumu chłopów, wyszedł jeden wysoki i tęgi, lecz tak blady, że zdawał się kropli krwi nie mieć w sobie. Oczy szklanne, bolesne w wyrazie wpił w rzekę i stał jak martwy.
Był to Maksym.
Podszedł na brzeg mostu, ukląkł, zdjął czapkę i przeżegnał się.
Wszyscy chłopi poklękali, każdy się żegnał, zdzierając czapkę z głowy.
Milczenie panowało głuche.
Tylko ojciec Fedotki nie ukląkł jak wszyscy, lecz runął na kolana zakrywając twarz rękoma i rycząc z żalu. Zdawało się że mu płacz rozniesie piersi.
Teraz dopiero zrozumiał. Rozpacz porwała go wichrem. On tę dziewczynę kochał najwięcej z dzieci, choć bił nie raz i łajał. Stanęła mu jak żywa przed oczyma. Więc chłopisko waliło głową o bierwiona mostu.
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/092
Ta strona została uwierzytelniona.