stogi siana, w zaroślach szkliła woda. Nawet głosy koników polnych i klekot bocianów wydał mu się ten sam, co przed laty.
— Zbierają się do odlotu — rzekł gospodarz, wskazując ręką na łąki.
— Bociany! a prawda, jaka moc?
— Bo już na sejmy się schodzą.
— Staruszek wypłowiałe oczy utkwił w gromadzie ptaków, bieliły się wśród stogow na poszarzałej łące; mnóstwo ich było. Klekotały kiwając dziobami, inne powznosiły skrzydła, jakby już gotowe do drogi.
— Mój Boże i te bociany znajome i ta łąka i olszynki, a dużo macie ryb w rzece?
Gospodarz spojrzał zdziwiony.
— To wy znacie, panie, Borowienki? bo to już nasze grunta.
— Podróżny spuścił oczy. Chciał powiedzieć prawdę, że zna tu dobrze każde drzewo, że już wiorsta zaledwo dzieli go od wsi do której dąży, od rodzinnego gniazda, ale znowu się wstrzymał. Po co to mówić? nastąpią niepotrzebne pytania — może go poznają.
— Znam Borowienki, bom tedy jeździł czasem — odpowiedział krótko.
— Prawda, toć trakt przechodzi.
W tem gospodarz zdjął czapkę i przeżegnał się.
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.