Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

sadzawce — lub gwałtownie zarechtały maciory, akompanjując basem piskliwym kwikom swych małych.
Wrzask dzieci ludzkich przeplatał głosy zwierząt wzbijając się ostrem staccato lub pełznąc żałośliwem tremolando. Nawoływania kobiet, skrzyp żórawi studziennych i nieopisany hałas ptactwa, były dodatkowemi akordami w tej codziennej pospolitej gamie wieczornych zajęć na wsi.
— Nie widział kto, że tu schowany? — spytał gospodarz otwierając wierzeje stodoły.
— Gdzie by tam kto widział, toż gumna zaparte.
Weszli do budynku i zamknęli za sobą ciężkie wrota.
Jeden pozostał na straży ........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zapiały drugie kury.
Rozpanoszyły się głębokie cienie na niebie i ziemi, wlokły za sobą czarne grzędy, gęste, tłuste, rozłażące grubą pomastą i omazały pola, łącząc się w nieprzejrzaną moc czerni.
— Wszystko przykryły. I wioskę i rzekę w wieńcu wierzb płaczących i żołte rżyska i błękitne łubiny i rozkwitłe ciemnym amarantem łany koniczyny.
Niebo szarzało w pierwszej grubej pomroce, aż zaczęło się rozświetlać mocniej. — Czerwona,