Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.




Mróz siarczysty i śniegi wzięły ziemię we władczą swą moc. Wskroś białych pól, wskroś oszronionych lasów biegnie lodowaty dech, wżera się do płuc ziemi, do jąder drzewnych i zmienia je w chłodną skorupę zimową. Wody w ciężkiej zbroicy śpią biernie, gnuśne z konieczności pod nawałą przemocy. Okolice zmienione. Góry śnieżne tworzą miejscami głębokie parowy, rozpadliny, fantastyczne skały o kapryśnych grzbietach. Grubo na łokieć obsiadły pola wełnice przepysznych śnieżysk. Wszędy ich pełno; zakapturzają doliny, omotują wzgórki, wtłaczają do lasów, rozścielając się tam cieńszą warstwą, niby obrusami białego płótna. Pnie drzew osnuły kędzierzawą siecią, na gałęziach kołyszą się wielkie kłapcie, jak odłamki spadłych obłoków.
Gdy przelatująca wrona załopocze skrzydłami w zwartą ciżbę gałęzi, wnet zakolebią się czuby, a łaty śniegu sypią gęsto, suchym, trwożnym szelestem.