Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

skłon nieba. Spadają niżej, by schować się zupełnie poza czarny brzeg horyzontu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wązką, na pół zasypaną śniegiem ścieżyną leśną idzie kilku chłopców z szopką.
Idą prędko, dysząc ze zmęczenia i zimna, co im piersi zamyka, Najstarszy dźwiga na plecach mały domek, oklejony kolorowym papierem, jak kuferek. Jest to szopka. Drugi niesie paczkę lalek owiniętą w szmaty. Chłopcy mają powycierane czapczyny, wtłoczone głęboko na uszy, aż sine z mrozu; policzki wyszczypane, czerwone nosy i łzami powleczone oczy. Duże, niezgrabne buciska z juchtu, połatane i dziurawe, kopią dzielnie w śniegu. Pod szerokimi krokami chłopców, biała, zamrożona dróżka chrzęści ostro, słupy pary buchają z niebieskawych ust dziecinnych.
Dzieciaki te idą z szopką na zarobek. Dzieci biedne, obdarte, nędzą z domu wygnane. Już tak od Nowego Roku wędrują z parafii do parafii. Gardła im pochrypły, nogi odmarzają, ale trzeba iść. Idą przez las głośni oddechem i chrupotem śniegu. Milczą. Mało to się naśpiewali?... Zorze gasną na niebie. Gęstniejący ciągle mrok sunie prędko, jak zapadająca zasłona. Bierze drzewa od góry i z dołu. Niby dymem omaszcza pnie. Śnieg staje się popielaty, szary, fijoletowy, granatowe plamy