Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

Szopkarze, przyczajeni pod sosnami, spoglądają na stado ciekawie.
— Widzita ich, jak se hulają! Ej, żebym tak miał rusznicę, kropnąłbym w ucho tego starego, co tak se gmera w śniegu. Zara by się bestja nogami nakryła — szepnął Pietrek łakomie.
— Żeby to na nich był inny sposób — mamrocze cicho drugi chłopiec. — Żeby się one dały łapać na wnyki, jak zające, ot by ja ich miał. A tak co?...
Janek zdziwił się.
— I wy by ich naprawdę zabijali? — spytał.
— A cóż myślałeś, że ino dla zabawy? my nie takie miętkie, jak ty — rzucił Pietrek ze śmiechem.
Janek zatrząsł się z oburzenia. Zabijać? Czyż to się godzi? Czy ludzie mają sumienie?
W główce dziecka powstaje natychmiast mnóstwo myśli, pytań, zagadnień. Co to jest śmierć, po co ona zabija i po co ludzie sami ją innym zadają. Żal okropny dusi mu serce. Bo ten mord powszechny, już nie dla samej konieczności życia i zadowolenia głodu, ale i dla zaspokojenia dzikich pragnień zabójstwa, widzi dokoła siebie jako rzecz zwykłą, nie budzącą odrazy, ani zdziwienia.
— Oj, złe, złe ludzie na świecie!
Pietrek wyszedł prędko na polankę. Sarny