Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

ze dworu w dalszą wędrówkę po wsi. Pietrek zabija ręce o sukmanę i gada radośnie.
— No, zarobilim niczego. Stangretów się nawaliło, to i sypali groszaki, nawet i trzy srebrniak jest, od kucharza i od pokojówek.
— Tera gdzie pójdziem? — pyta któryś.
— A do chałup trza będzie wędrować, a jutro do innych dworów. W innych jak niema balu to i słuchają i galanto płacą, panienki i małe panicze dziwują się kukiełkom. Pójdziewa i tam, a jakże!
Janek myśli, że trzeba będzie znowu śpiewać i wzdycha. Ale matula kazali, matula chorzy, trza zarobić.
Ogląda się za błyszczącym hucznym dworem, chciwie połyka echo muzyki, żal dławi go niepojęty, gdzieś w głębinie serca zrodzony. Za bramą prędko cofnęli się z drogi przed rozpędzoną czwórką koni, ciągnącą sanie naładowane gośćmi do dworu. Brzęk janczarów krzykliwie uderzył w uszy, jakiś zły nerw obudził w duszyczce dziecka, zakopanego w śniegu i przydrożnej zaspie.
Janek wygramolił się znowu na drogę. Jest zanurzony w swych wizjach dziecięcych. Ogląda się na dwór i chowa ręce w rękawy sukmanki, bo mróz szczypie na nowo.
Gwar rozmowy towarzyszów oddala się, od dworu zaś płyną teraz donośne a melo-