Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

dyjne tony poloneza i dźwiękiem swym czarują Janka. Chłopczyna unosi się w nieznane dla siebie, błogie krainy zachwytu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Noc panuje wszechwładnie.
Ciemne metalowe niebo spojone nitami gwiazd, żarzy się wesołym połyskiem. Okrągły, biały księżyc posuwa się w górze pomiędzy planetami swobodnie, lekko. Steruje niby statek przejasny na niezmierzonych wodach oceanu, upstrzonych światełkami mięczaków. Żeglarzem jest mu srebrnobrody, zimny, klejnotorzutny Styczeń.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zagasł księżyc i noc zbladła. Świt zimowy rozdarł ciemne zwoje i sączył na ziemię metaliczny blask. Niebo ubrało się w stalowe przyłbice i ziębiło nieprzejednanym chłodem.
Dzień szedł jasny, ale sztywny, obojętny, z flegmatycznym spokojem spełniający swe codzienne zadanie — powstawania.
Pierwsze sanie, odwożące ze dworu rozbawionych gości, natknęły się w bramie na skuloną postać chłopięcia. Zauważono go z powodu, że konie przestraszyły się, chrapiąc i osiadając na tyłach.
Zmęczone, lecz roześmiane twarze wyjrzały z krytych sań, usta jeszcze nucące modnego walca, spytały gniewnie: