— Co tam? Po co stoimy? Ruszaj!
Ale lokaj już zeskoczył z kozła i targał za sukmankę Janka, którego skostniała twarzyczka pokrytą była szronem i wiał od niej chłód. Oczy duże, utkwione w oknach dworu wyrażały upojenie i zachwyt. Usta dziecka sine, półotwarte, zdawały się śpiewać do wtóru pieniom anielskim. Taka błogość osiadła w martwych źrenicach zmarzniętego, taki spokój, jakby już przebywał wśród tych cudnych duszyczek, o których marzył za życia. Pacholę to tęskniło zawsze za jakiemś pięknem, dobrem, źle mu było na ziemi. I oto zasłuchał się w muzykę, słyszaną po raz pierwszy, wpatrzył się w rozświetlony, huczny dwór, marząc, że tam jest wyśnione przez niego piękno i dobro. I tak zasnął snem cichym a wieczystym. Spowiednikiem był mu sam Bóg, gromnicą — księżyc, cichym mordercą — srebrnobrody, zimny mróz.
Stary furman pochylił się z kozła i rzekł do swych państwa:
— To szopkarz. On był wczoraj w kuchni; śpiewał. Biedota to, może zachorzał?
Łzy zaświeciły w oczach staremu.
Skoczono z sani na ratunek.
Ale Janek zatrzepotał lekko jeszcze raz rę-
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.