Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.




Zadymka śnieżna rozszalała się nad światem. Wicher północny dmie zajadle, miotając z pełnych worów kurzawę śniegów i z piekielnym gwizdem niesie ją po przestworzu, rozczochraną jak mietlica czarownicy; wiejka przewala się z brzega w brzeg horyzontu, niby opętana. Rwie kupy śniegu, tarmosi je zawzięcie. Wielkie wiry falą lecą na siebie, tłuką się zjeżonemi łbami, prą w górę, spadają na dół, by znów za chwilę drzeć się wściekle w przepędy z wiatrem. Pojedyńcze listki śniegu są tak duże, jakby kto niewidzialną garścią sypał mnóstwo niezliczone, mnóstwo drobno ciętej, białej bibułki, lub poskubane futro kóz angorskich.
Lawina niebieska, zmielona w puch, runęła na ziemię. Maziaste chmury wyładowywują się z rosnącą siłą. Zwisły ciężko jak okap komina i miotą, sypią bez opamiętania.
Hej! zginęły lasy pod nawałą zimowego pyłu. Skryły się góry i doliny. Niebo z ziemią łączy się firankami z koronek, cudnie tkanych, z materji lekkich osobliwej roboty, gęstej a