wiotkiej, ruchomej a burzącej się, rozciągliwej jak guma i nieuchwytnej. Pasma, siatki tej tkaniny z Bożych warsztatów, nie idą równo, każde drze się w inną stronę, tworzy własne desenie, cudaczne a piękne. Ni tego uchwycić, ni zgarnąć. Snuje się, snuje i ginie. Rozpylone chwilowo silniejszym podmuchem, nabiera mocy i pcha obfitą zawieją, niby ścianą zwartą a lotną. Na ziemi rośnie w bałwany bieli, puszy się, szarpie w zwyż. Cały ogrom powietrzny omotuje sobą nieprzebita, biała pajęczyna zadymki.
Ptactwo pochowało się po dziuplach drzew, zając siedzi cicho przyczajony w kotlinach śnieżnych. Wsie zawalone zamiecią odznaczają się tylko na powierzchni pól białemi wzgórkami. Nawet szare dymy z kominów giną, rozpędzone padającym bez przerwy śnieżyskiem.
Cisza zalega świat, cisza obumarła.
Wszystko śni skulone, zda się w kłębek zwinięte, tęskne i melancholijne. Z niebios zastygłych w swej szarzyźnie sypie i sypie rozwiewny biały potop.
Rzednieje chwilami, lecąc wolno, rytmicznie, i znowu bucha z szaloną energją, tłocząc się, spychając rozwichrzoną grzywą pędu. Lecą równe wyprężone sznury białych szmatek,
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.