Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

ukośnie i jakby cyrklem wymierzone, jednolitym, ostrym marszem, że można liczyć pojedyńcze strugi gnane z chmur. Można myśleć, że ta potęga maszeruje z górnych sfer na podbój ziemi, że wyciągnięte w długie kolumny legje śnieżne idą tłumnie, idą zaborczą żądzą i klinem wrzynają się w grunta. Idą niezwyciężone, junackie, ciche i zdradliwe, w kornym porządku utrzymane pułki.
Aż oto silny podmuch wichru zagrzmiał drapieżnie. Wypadł z głębin borów i wpakował się jak zły wark bębnów w sam środek płynących legji.
Zamięszanie, bunt!
Równe zastępy śnieżycy w popłochu cofają się w tył, kotłują, mącą szyk. Ani śladu nie zostaje z falangi biegnącej ścisłą ławą, tylko zażarta gmatwanina pojedynczych atomów śniegu, kłęby rozmiażdżone ciskają się tam i sam, bez ładu i składu. Rozdarły się na kudłate cielska i rozchlastane na wsze strony, ryczą burzą straszliwą, rzucając na się wzajemnie orkanem.
Gdy noc zapadła powoli, wiejka przycichła. Śnieg ułożył się wszystek, tworząc głębokie zasypiska puchów. Niebo wyczyszczone do cna, jaśnieje mętnie jak szkło oblane oddechem.
W kotlinie z chrustów, oblepionych grubą