ła wśród pól, jakby roznosząca modlitwę. Dźwięk drobnych janczarków przy uprzęży, niby kastanietki, niknie w uśpionej przestrzeni, ale ma swą odrębną muzyką — wesołą, co z wiotkim szelestem rozsuwanego śniegu przez płozy sań, z prychaniem koni, tworzy zgodny akord nocnej szlichtady.
Jadą rozmarzeni, topiąc swe serca i duszą w promiennych wizjach przyszłości. Otwiera się ona przed nimi cicha, rozległa i biała jak pola, które przerzynają, dążąc do niej. Tylko świetlista, tylko jasna, oblana słońcem nadziei i szczęścia.
A stangret i lokaj drzemią.
Budzi ich szarpnięcie. Konie chrapią i spierają się na tyłach.
Czujny i uważny furman Karol, pilnie spogląda na lewą stroną traktu, skąd leci strach na konie.
— Co tam? — pyta Czesław.
— Wilki, panie!
— Jezus, Marja! — jąknąła kobieta.
— Cicho! Jakie wilki, co wam się przewidziało?
— A, ot, tam, het! Na polu. Wielmożny pan nie widzi?
— Jakaś kupa czernieje, może krzaki?
— Oho! nie krzaki to, a wilków cały tabun. Ciemno się robi, że już nawet ślepiami łbyskają.
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.