— Uciekajmy! — krzyczy Marja.
Czesław i lokaj stanęli w saniach.
Młody mąż zatrząsł się.
— Gonią nas! Karolu, puszczaj konie galopem, gonią, już są blizko!
Stangret rozwija czterokonny bat. Nie trzeba tej pobudki. Konie, stuliwszy uszy, gnają z kopyta, wyciągnięte w płaskie deski, chrapiące, przerażone w najwyższym stopniu. Brzuchy ich ślizgają się po śniegu, muskularne nogi jak macki gumowe chwytają przestrzeń elastycznemi rzutami.
Bestje są tuż, dopadają do sań rozjuszoną zgrają. Delikatne janczarki nie straszą zgłodniałych.
Czesław ściągnął z kozła lokaja i obaj wzięli pomiędzy siebie Marję, struchlałą, szepcącą pacierze.
— Krzycz, Marychna! Karol, Józef, krzyczcie, ile sił starczy! Gdzie pochodnia?
— W nogach, na koźle.
— Dawajcie ją!
Zapóźno. Wilki dosięgły jadących.
Charkot straszliwy, krzyki, kłamkanie zwierząt, przeraźliwy ryk końskich nozdrzy, kwiczenie, świst wiatru w uszach.
Trzask rewolweru Czesława ginie w zamęcie; strzela na prawo i na lewo. Lokaj, stojąc, wymachuje rękoma i drze się, jak obdzierany
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.