Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

ze skóry. Karol przypiął się do lejców, wpatrzył w śmigające, wyprężone grzbiety rumaków.
Dwa wilki padły trupem. Gromada wstrzymała się dokoła zabitych. Sanie odsadzają się nieco. Czesław nerwowo zakłada naboje do browninga.
— Jazda! jazda! krzyczcie dalej!
— Nie obronim się, to darmo! — woła furman.
— Jazda! Józef, dawaj pochodnię.
Gorączkowe ruchy, prędkie słowa, szukanie: za chwilę błysnęła zapałka. Lokaj uniósł w górę wysoko zapaloną pochodnię. Czesław wykręcony w tył strzela, ale pogoń wilcza wzmaga się. Zgłodniała szajka nie boi się ani krzyku, ani światła. Głód w kiszkach jest silniejszy po nad strach. Giętkie czarno-rude wilczysko wskakuje na płozy, drze się na siedzenie, inne zabiegają ukosem do piersi końskich. Wycie i chroboczący jakiś szczek mrozi krew w żyłach. Groza rozpaczliwa wzmaga się, o ratunku zaczynają wątpić.
Strzały, krzyki, na chwilę tylko wstrzymują okropną pogoń.
— Nie obronimy się — szepce zbladłemi wargami przerażony Czesław.
Marja usłyszała. Konwulsyjnie objęła ramionami nogi stojącego.
— Czesiu! Czesiu!... zginiemy?... czyi Bóg?...