Obecni myślą, że zwarjował, ale przerażenie mąci im nawet myśli.
Karol z gwałtowną siłą skręcił lejcowe konie na prawo i z wielkim rozmachem cisnął za odczepionemi skłębione lejce.
— Wio, gniade! Potem będę płakał, wio na śmierć!
Przednia para oderwała się od dyszlowych, wlokąc resztę linki, runęła w prawo i prosto z traktu wpadła w zaspę.
Skierowane straszną siłą swego opiekuna poszły tam, gdzie im rozkazał, na śmierć.
Pokrywa ich zaraz ruchoma, wyjąca tłuszcza bestji.
— Coś ty zrobił? — krzyknął Czesław rozdartym z oburzenia głosem.
Karol nie słucha. Znowu na koźle, wyrwał lejce z rąk pana. Pognał bez wytchnienia, choć zmniejszonym pędem. Ale już jadą swobodnie. Tylko bolesny kwik lejcowych koni, zarzynanych przez wilki, piekielna wrzawa mordu, rani uszy uciekających, łzy żalu napędzając do oczu. Pędzą... Aż oto już opłotki wiejskie, sanki wpadają w ulicę, pomiędzy uśpione chaty.
Za chwilę staną przed dworem.
Czesław wprowadzi pod swój dach młodą żonę, ocaloną i szczęśliwą.
— Uratowaniśmy, Maryś, uratowani!
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.