W zagrodzie Marka Sikory smutno jest i wesoło. Połączenie zda się niemożliwe, a jednak.
Zbliżająca się ociężale wiosna budzi nadzieje, wydziera z młodych piersi radosny krzyk do życia. Ale nie ze wszystkich jednakowy.
Stary Marek zdawien dawna żyjący na swej gospodarce pod lasem, rąbie drzewo na podwórku i wzdycha. Ciężko wzdycha. Gdy z pól szerokich buchnie na niego wilgotny, ziemisty wiew rozkisłej gleby, gdy olbrzymia ławica lasu zahuczy gwarnym poszumem, innym niż zimowy, gdy z wysoka, z pod nieba prawie, brzękną cichuśkie gamy i treliki skowronka — i Marek prostuje plecy. Westchnienie dziwnie lekkie, dziwnie radosne spływa z warg zwiędłych, lecz rozchylonych lubą błogością. Ramiona prężą się, by objąć miłośnie przestwór, by uchwycić biegnący prąd po ziemi, odczuty już, ale jeszcze głuchy.
Przeciwnie, gdy rozradowane oczy Marka spoczną na chacie swej i dojrzą w małej szybce bladą wychudłą twarz młodzieńczą, plecy