Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

wów spadaja obficie z górnych szlaków, drobne dzwoniące pacioreczki, a melodyjne, rzewne, lekkie i swobodne.
Ptaszyna ciska z dzióbka miljardy tonów, trzepoce skrzydełkami prędko, prędko, igra z powietrzem, wita się z obłokami. Do słońca dąży. Zuchwale wbija się w chmury i śpiewa, i śpiewa... o miłości, o tęsknocie, o żalach i radościach, bajki prawi zaczarowane, tańczy krakowiaki, nuci dumki.
Cichnie wtedy, gdy z chmur nabrzmiałych zacznie sypać gęsta, biała kasza. Gaśnie słońce, matowieją role.
Wicher dmie ponury, ostatni barbarzyńca hord zimowych. Napędza bure chmurzyska i z wymion ich strzyka na ziemię deszcz, zmieszany z białemi krupkami śniegu. Zacina ostro, bezlitośnie. Bije z łoskotem w gałęzie drzew, policzkuje nagie skiby, żałosnym dźwiękiem tłucze w szyby okien.
Deszcz ginie, sypie już tylko grad drobniutki, a ostry jak igły. Okrywa cały świat brutalnemi razami swych elastycznych prętów. Suchy szelest głuszy wszystko, jakby kto sypał gęsty żwir na ukrop wody.
Przeleciał, przedudnił.
Znowu czysto w powietrzu, jasno, jak w wymiecionym młynie. Powoli, leniwie, zaczyna