zaniósł się rozkosznym klekotem, idącym w dal jak pobudka wiosenna.
Pod stodołą zgromadza się cała rodzina Sikory. Stary Marek z żoną i Kasia, i dzieciaki, nawet psy i rozmiauczone koty. Kasia wyciąga ręce jak do kochanka.
— Boćku nasz! Boćku! Już ty do nas przyleciał.
— Stróż nasz kochany! Opiekun. Dobre ptaszysko! — woła rozrzewniony Marek.
— Bociek-Wojtek! Bociek-Wojtek! — krzyczą dzieci.
A ptak klekoce, klekoce.
Marek obejrzał się na okno.
Ostre żelazo przeszywa mu serce.
— Julek ostał sam, chodźmy do niego.
Idzie do chaty. Po drodze uszczknął z wierzby soczystą gałązkę, pełną drobniutkich jeszcze siwych baźków. Niesie ją dla syna.
Wchodząc do izby, mówi radośnie:
— Wiosna jest. Kotki na wierzbinie pachną i bociek przyleciał. Widziałeś go, nieboraku?
Julek nie odpowiedział.
Marek przyskoczył do niego.
Suchotnik przyparty do okna rzęzi strasznie, muzyka gra mu w płucach, oczy zachodzą białem szkłem.
— Tato... bociek jest... słychać jak klekce... ino... ja... już nie wyjdę na świat. Tato... cze-
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.