Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

owego kryzysu obłóczyn i boi się tej chwili jak skazany szafotu.
Nadeszła Wielka Niedziela.
Anielka wyraziła chęć pójścia na rezurekcję. Wstała raniutko, promienna, jakby zorzą wewnętrzną rozjaśniona. Ubrała się prędko i starannie, czem niesłychanie zdziwiła rodziców, nawet służącą.
— Anielciu! siadaj z nami do powozu — woła ją matka.
— Nie, mamo, dziękuję. Ja chcę iść piechotą; tak blisko...
Rodzice spojrzeli na siebie i westchnęli:
— Czy budzi się w Anielce powołanie? myślą.
I Anielka idzie do kościoła, o szarym świcie kwietniowym, idzie przy pierwszym brzasku jutrzenki, pomiędzy wilgotnemi polami, przeprowadzana dzwonieniem skowronka, idzie z twarzą spokojną, ale smutną; cicha rezygnacja otula jej młode czoło, oczy mają wyraz natchniony.
Idąc, rwie wątłe kwiatuszki, wytrysłe z tłustej gleby, goni wzrokiem pierwsze muszki bzykające już o świcie. Ranek jest cudny, niewinny, jak niemowlę świeżo narodzone, i kwilący, bo wszystko, co żyje budzi się i nawołuje wspólnie.
W kościele rodzice nie mogli odszukać