deks światowy, nie zeszyt ostatnich mód, ani modne kąpiele, ani rubryka najwyborowszych epuzerów. Więc ponieważ na mnie wypadł los zostania owym wybranym... ha! trudno! idę na plac z fortuną i nazwiskiem. Ale duszy mej nie wymagajcie. To wyłącznie moje i... nie dla panny Róży.
— Jesteś bardzo wulgarny, nie masz ambicji ani dumy.
— Tak, to słuszna uwaga. Ambicji, dumy, ani siły woli nie mam; zabiliście to we mnie. Gdybym to posiadał, uciekłbym od waszych planów... gdzie pieprz rośnie.
— Ach, Stasiu!...
— Obraziłem mamę? O... przepraszam. Do widzenia.
— Dokąd idziesz?
— W pole, na łąki, do boru, przecie to Maj! Maj złoty, dziewiczy. Idę.
Staś wbiegł w wiśniowy sad i zatonął w nim. Stoi jak w pałacu zaczarowanym w jeden kwiat. Spływają mu na głowę gałęzie wprost jak z bajki, ciężarne kwieciem, białe, wonne. Drzewa, rosnące gęsto i szpalerami tworzą niesłychane tunele, groty tak piękne, fantastyczne, że zdają się złudą, która jest zbyt delikatną by trwała; rozpłynie się zaraz jak sen. Przezrocze białe płatki spadają cicho na zieloną trawę, że usłana jest cała niby puchem
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.