z edredonów. Senność bije od tych głębin kwietnych i poezja, i czar.
Wiśnie kwitną. Wiśnie zalane bielą kwiecia, jak morze w pianach. Aż oto na końcu białego tunelu, tam gdzie sad łączy się z łąką, coś majaczy, rusza się, czerwienieje. Staś wytęża wzrok. To smukła postać dziewczyny, z rękoma wzniesionemi wysoko i zanurzonemi w gałęziach rozkwitłych. Głowa postaci tonie w białej topieli, ale Staś już ją poznał.
Twarz młodzieńca zajaśniała, płomień przeleciał mu przez nerwy, targnął żyłami.
W kilku susach stanął obok dziewczyny.
— Zulka, co tu robisz?...
— Olaboga!
— No, nie bój-że się. Cóż nie poznałaś mnie?
— A juści! Panica bym nie poznała! Ino się zalękłam, tak panic ksyknął.
— Nie z gniewem przecie.
— Ja wiem, panic dobry.
— Ale gdzieżeś to zawędrowała?
Dziewczyna stuliła ramiona, jakby ze strachu.
— Rwałam se kwiaty na łące, bo jutro procesja, dyć Zielone Świątki, i zmaniły mie te wiśnie. Toż cudności... Jezu!
— Ty sama, jak wiśnia, wiesz, Zulka o tem? Ty ładna jesteś, jak kraska.
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.