Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

dziewczęcy, znajdują białe róże piersi i chłoną, chłoną rozkosz.
Pękły barwne paciorki, rozsypały się sypką kaskadą pomiędzy konwalje.
A oni oboje spleceni w uścisku silnym, jak żywioł rozhukanej fali, gorącym jak płomień, pragnącym jak spalona ziemia dżdżu. Do wtóru ich pieśni wiekuistej i wiecznie młodej rozśpiewały się w gaju słowiki. Otacza ich urok szału i mocna woń rozkołysanych konwalij.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczór rozsnuł po łąkach swe błękitnawe woale, zgęszcza je i opuszcza niżej. Uniosły się z ziemi mgliste opary i zmąciły koloryt kwiecia. Wszystko zatonęło w burzących się mętach mgieł. Opary zawisły nad olszynami, wpełzły cichaczem do gaju i jęły konwalje do snu namawiać. Kilka pasemek chłodnych liznęło przytulone do siebie głowy Stasia i Zulki. Siedzieli na mchu, jeszcze zasłuchani w przyśpieszone bicie własnych serc, w szmer uspokojonej krwi.
— Zulka, nie boisz się? — spytał Staś szeptem.
— A cegoj?...
Przyłożył usta do jej ucha. Ona przytuliła się mocniej, przejął ją lekki dreszcz.
— Niech będzie, co chce, a panica miłuję, jak Boga.