Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.

— A jak cię Jasiek weźmie?
— Niedocekanie jego! Słysy panic, jak żaby rechocą, a słowicek wycina kuronty. Oj, dobze na świecie zyć, dobze..., ale... z panicem. Nie chce męża, nikogoj...
Garnie się do niego jak dziecko do matki. Stasiowi naraz robi się gorzko, żal wnurza mu się do duszy i nurtuje. Ta dziewczyna kocha go, oddaje mu się cała świeża, dziewicza, powabna. A on? Posiadł ten kwiat polny na to, by nasyciwszy się jego krasą odejść w swój świat cieplarniany, gdzie są wytworne i piękne, jak bóstwo rośliny, ale gdzie może nie znajdziesz takiej Zulki, szczerej bez obsłon etykietalnych, miłującej i oddającej się ukochanemu z zaparciem się własnego losu i następstw. Nie rozmyślał długo; zbyt blizko czuje przy sobie młode ciało rozkochanej dziewczyny, zbyt pięknie śpiewają słowiki, rechoczą żaby zgodnym, donośnym a melodyjnym chórem, i wieczór majowy rozełkany w rozkosznym spazmie, zbyt wiele nanosi do duszy narkotyków upajających jak alkohol.
W gaju huczą chrabąszcze, wśród gałęzi słychać łomot sowich skrzydeł, cicho jak myśl pływają pomiędzy liśćmi nietoperze. Zdaleka, od folwarku, słychać klekot bocianów i ryk bydła powracającego z pastwisk. Nad głowami Stasia i Zuli tańczy ćma komarów, słodycz