Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

jest w powietrzu, duszność błoga, zupełnie odrębna i miłość. Staś uniesiony roztkliwieniem natury sam staje się jakby jednym atomem jej, Zulka drugim. Wieczór omotuje ich ciemnią, osrebrzą księżycem, oni zaś trwają w uścisku serdecznym, namiętnym, zatopieni w burzliwych nurtach pragnień szalonych, bezpamiętnych pożądań i rozkoszy aż bolesnej, tak wulkanicznie olbrzymiej. Nie czują nic po nad obopólny ogień własnej krwi, po nad wściekłe roztętniałe pulsa, żar ust spojonych z sobą mocą tytanicznych żądz.
— Panicu najdroższy!... Zulka!... — te okrzyki wyrywające się z pod serc obojga, szmery całusów, szepty płomienne słyszy tylko natura otaczająca ich, tak samo silna uczuciem, jak oni, tak samo rozszalała pożądaniem, nasiąkła miłością, jak oni. I tak samo szczera w objawach swych.
Cały gaj kocha, pragnie i wzajem się sobie oddaje.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Stasiu, proszę cię, zaprzestań tych codziennych wycieczek do natury, jak mówisz. Dziś jedziemy do Wólki na twoje zaręczyny. Ojciec oświadczył się rodzicom Róży o jej rękę dla ciebie... zostałeś przyjęty. Dziś z nią pomówisz i zamienicie pierścionki; są przygotowane.