Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze, proszę mamy.
Staś uznał przemówienie matki za zbyteczne, całą bowiem taktykę postępowania rodziców znał dokładnie. Natomiast przerażają go zaręczyny z panną Różą, ale nie lubi i nie umie walczyć. Czuje tylko, że gorycz zalewa mu krtań, i że za serce chwyta go szorstka ręka konieczności tak brutalnie, że głuszy w niem każdy delikatniejszy nerw. Ubrał się odpowiednio i machinalnie wziął z rąk ogrodnika wspaniały bukiet róż ponsowych i białych przeznaczonych dla narzeczonej.
Ale gdy stanął na werandzie i ujrzał sad wiśniowy, okwitły już, jakby zwiędły, tęsknota wżera mu się do duszy, tęsknota do łąk rozwitych, do rechotu żab, do gaju, do ich gaju.
Westchnienie ulatuje z jego piersi i gna tam... gdzie pachną konwalje.
Zapachnęły mu włosy rozkochanej w nim dziewczyny i obraz jej widzi przed sobą. Szept jego płynie w dal, do więdnących konwalji, do wiśni okwitłych.
— Zulka... daj mi usta twoje.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Konie zaszły...