nich rechoczą żaby, i szmery idą i wonie upoiste od pól, łąk i lasów.
A na brzegu skupiona gromadka młodzieży siedzi cicho bez oddechu prawie, i oczyma śledzi ruch swych wianków, budując swe losy. Słychać tylko szepty.
— Mój płynie tak ładnie, jakbym sama nim kierowała.
— Patrz! patrz! złączyłam się z „nim“! Płyniemy razem. Och, jakżem szczęśliwa!
— A mój płynie samotnie. Ee! mało mię to obchodzi! Ale jednak... co mu się stało?... Ach, patrzcie, łączy się, łączy, jak to dobrze!
— Ja pójdę przez życie w tyraljerkę — mówi patetycznie młodziutki student prawa. Odłączyłem się od wszystkich, i patrzcie, mijam wianki, dążąc do swobody. Co mi tam pary, wolę iść samotnie, ale iść, nie pełznąć!
Nie zauważył młodziutki jurysta, że z pod jasnego czoła spojrzały nań tęsknie błękitne oczy dziewczęce, usta zaś malinowe wyszeptały z żalem.
— Jaki on zimny... okrutny...
Jedna para obserwuje skwapliwe swoje chabry i maki.
— Widzi pani? spłynęły razem, przytuliły się i płyną złączone na wieki. A jak to ładnie, ten szafir z czerwienią wygląda, to moje serce tak goreje. Panno Zosiu, czy i u pani tak?
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.