spełnienia się ideałów. Po długiem borykaniu się z oplątującą ich roślinnością, wyszli na polankę, otoczoną z trzech stron gęstym borem, czwarta zaś stykała się z wyniosłą górą, zalaną kwiatami, niby wodospadem pian.
Szczyt góry porasta także lasem, ale stok jej spływa kwieciem, burzy się kwiatami, które przy księżycu nabierają barw matowych, lecz wyrazistych. Na polance pod cieniem rzadkich drzew rosną pyszne paprocie, bujne, soczyste, w olbrzymie pióra rozwite, w kity, w całe baldachimy, pośród nich błyszczą robaczki świętojańskie.
— Tu siądziemy, nawprost tych krzewów, one muszą zakwitnąć! szepnął Adaś z zapałem.
— Tak, ale naprzód coś będzie straszyło — mówi Hania.
— Ee! w to ja znowu nie wierzę.
Zapewne, sam mistycyzm rozkwitu legendowej rośliny pobudza wyobraźnię, która fantazjuje i do umysłu wprowadza wizje. Ale niech się co chce dzieje, aby ujrzyć ten kwiat.
Usiedli obok siebie na mchu i wlepili rozciekawione oczy w paproć osrebrzoną.
— Która godzina?
— Dochodzi jedenasta, mamy dużo czasu do czekania, ale chyba nie zaśniemy?
— Ach, co znowu!
— Nie boi się pani, panno Haniu?
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.