Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

kolana przed mistycznym kwiatem i woła obłędnie:
— Czarownyś i cudowny! Hołd ci składam i cześć, ale... oddaj mi ją... błagam.
Adaś przypada twarzą do ziemi i szlocha.
— Oddaj mi Hanię, boś ty cud, więc i cuda czynisz, tyś piękny, ale ona dla mnie droższa niż... nawet... ty... cudzie. Oddaj mi ją!
Szloch Adasia wpada w rozpaczliwy spazm.
Wtem otaczają go miękkie ramiona dziewczęce, gorące usta całują jego czoło.
— Adasiu... — szepce znany głos Hani. — Tyś nieprzytomny, co ci jest... śniłeś?...
Zdolski powstaje z klęczek, patrzy na Hanię, wśród paproci osrebrzoną księżycem, podziwia jej urodę, której dawniej nie widział i wreszcie szepce z podziwem.
— To ty jesteś... ty Haniu?... A ten kwiat... a paproć... co tu się działo?
Hania śmieje się perliście.
— Nic się nie działo, tyś spał i ja spałam, tylko się zbudziłam wcześniej i zaczęłam szukać kwiatu paproci, bo mi się śniło, że ten kwiat zakwita nizko pośród liści, więc szukałam skrzętnie, ale, albo to bajka, albo my nie mamy łaski, aby to ujrzeć.
— A ja widocznie także śniłem? — pyta Adaś.
— Pewno śniłeś, boś jęczał, a teraz strasz-