Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

nie krzyknąłeś i... mówiłeś jak w malignie, na kolanach przede mną.
— Haniu, ja ciebie wziąłem za kwiat paproci.
— Lecz chciałeś się go wyrzec dla mnie, kto mię tobie zabierał? Co?...
— Allosaurus, czy jakaś inna bestja apokaliptyczna zjadła cię, tak mię się zdawało, gdym ciebie nie znalazł obok.
— Więc ty mnie... Adasiu...
— Kocham cię Haniu, kocham, jak cud największy, jak zjawisko nadziemskie, jak bóstwo samo.
Zdolski przytulił białe dłonie dziewczyny do ust swych i w oczy jej patrzał jak niewolnik uczucia.
— A nasz kwiat paproci?... — szepnęła Hania.
— Znaleźliśmy go jedyna, on zakwitł w sercach naszych. Znaleźliśmy cud.
— Więc on jest legendą dla świata, a dla nas...
— Szczęściem.
Zatonęli oboje w swych oczach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Noc czerwcowa blednie, wstaje jasny, różowy świt i nową pozłotę rzuca na kwietną górę, na paproć zieloną, na drzewa i trawy. Budzą się ptaki i wnet muzyka rozbrzmiała po lesie, muzyka liryczna, rzewna, a pełna ży-