znosiła wszystko z pogodnym uśmiechem na gładkiej, czarniawej twarzy. Czasem tylko, gdy ludzie dokuczyli jej plotkami, lub gdy do jej uszu doszło jakieś złośliwe słowo ciśnięte na nią, za jej miłość dla Józefa, wówczas czarne, jak pióra jaskółek, brwi dziewczyny ściągały się boleśnie, a usta czerwone, soczyste bladły niby umarłe korale.
Starzy Tomczukowie pierwsi urągali na Marysię, psując jej dobrą sławę wobec ludzi chcieli tym sposobem odsunąć od niej Józefa.
Nic jednak nie pomagało, Marysia i Józef nie bali się gróźb, ani plotek ludzkich, oboje żyli dla siebie, nie dbając o nic i o nikogo.
Tomczukowie w wyjątkowych razach lubili Marysię i chętnie witali ją w chałupie, jak trzeba było podebrać miód w ulach lub osadzić wyrojone pszczoły. Bukowiczczanka była mistrzynią w tych czynnościach.
Kiedyś jakiś wędrowny pszczelarz ujęty dobrem słowem i wdziękiem Marysi nauczył ją swej sztuki. Dziewczyna w swoim ogródku założyła małą pasieczkę, ale pracowała nie tylko dla siebie, uczynną była dla wszystkich. Szczególnie starannie zajęła się pszczołami Tomczuków. Rozsadzała roje, podbierała miód, oddając zawsze wszystko rzetelnie, a tak porządnie, że starzy musieli ją podziwiać. Podziwiali tembardziej dla tego, że Marysia krzątała
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.