Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

się koło uli bez siatki, nie bojąc się ukąszenia. Pszczoły spacerowały sobie po twarzy i rękach dziewczyny, nie gryząc jej, ale jakby się z nią pieszcząc. Wszystkie zalety Bukowiczczanki nie zdołały zjednać jej starych Tomczuków. W końcu do tego doszło, że Józefa wyprawiono do Ameryki na zarobek. Zjawił się na wsi żyd ajent, wyciągał innych młodych chłopców i trafił na Józefa. On się bronił, nie chciał opuszczać starych i wieś rodzinną, ale rodzice sami kazali mu jechać. Poszedł ze skargą do Marysi i ona go wyprawiła. To go rozżaliło najmocniej. Wyjechał z goryczą w sercu, postanawiając sobie nie powracać wcale.
Tomczukowie żałowali syna, ale wdzięczni byli Marysi za to, że go przy sobie nie zatrzymała. Chcieli teraz przyhołubić ją trochę, lecz Marysia po rozstaniu się z Józefem nie mogła żyć samotnie, wyjechała na służbę do miasta. I tak Tomczuk z żoną i starzy Bukowiccy zostali bez dzieci, z zobopólnym żalem do siebie.
O młodych zaś nie było wieści, Józef pisał parę razy i umilkł, Marysia nie pisała zupełnie, mówili nawet niektórzy, że będąc na służbie umarła.
Już trzecie żniwa nadeszły, Tomczukowie znowu rzną pszenicę synowską, składają dla