Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.

niego pieniądze i płaczą pocichu, bo stracili nadzieje oglądania go jeszcze w życiu.
— Już on do nas nie wróci, nieboracek kochany — żali się matka, schylona nad snopami.
— Kto zaś taki? — pyta stary.
— A dyć Józek. Zaprzepaścili my go na wieki wieków, miły Boże!
— Cichoj, matka, cichoj! Wola Boza we wsyćkiem — odpowiada stary i kułakiem gniecie płynące łzy po policzkach.
Oboje pochylają się nad łanem i rżną zapamiętale, chcąc w pracy utopić żal. A upał wzmaga się, parzy bez litośnie ogień, rzuca na ludzkie ciała skąpane w pocie i trudzie.
Nagle powiał jakiś inny wiaterek nerwowy, rzutki i wilgotny. Kręci się pomiędzy żniwakami, targa stojące kłosy, ścięte zaś rozrzuca po polu; szarpie, rwie się gorączkowo, nawet świsnął kilka razy, jakby wołał — baczność. Wtóruje mu daleki jeszcze, odległy grzmot, niby z pod ziemi idzie huk głuchy, już wstrząsający, ziemia odpowiada jękiem przytłumionym i lekko drży. Ciemny las sosnowy, o który wspiera się pszeniczny łan, zaszumiał złowrogo i rozsiał niepokój wśród żniwaków.
— Burza idzie — mówią oni i oglądają się trwożnie.
Z za boru wysuwa się brzeg chmury, jest mlecznoopalowa, ale czernieje, z każdą chwilą