Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

sterany chorobą, chudy i głodny, bez grosza w kieszeni.
Rodzice lamią ręce, skarga ich za los syna miesza się z radością, że jednak powrócił, że znowu jest z nimi.
— A któż to, nieboraku, z tobą przywędrował? — pyta ojciec — kuma jakaś, czy znajomka.
— Żona moja — odpowiada Józef z rzewnym uśmiechem. — Chodź, niebogo, powitaj ojców. Napracowało się to to ze mną dosyć i biedy najadło, dwoje dzieciaków nam zmarło na żółtą febrę, ale ta, nieboga, wierna mi i choć w bidzie a dokołatała się tu ze mną.
Józef opowiada, a jego kobieta kłania się do nóg starym, oni zaś ździwieni, ale życzliwie całują nieznaną synowę.
— Kiedy żeśta się pobrali i czemu nic nie pisaliśta? — pytają starzy.
Józef spojrzał na żonę, zmiętą twarz jego okrasił blady uśmiech.
— Ślub nasz był w New-Yorku, zaraz w pierwszej jesieni po przyjeździe do Ameryki.
— O la Boga! to już tak dawno — woła matka, — że to wy się tak prędko pokochali.
— Takie było nasze przeznaczenie i wola Boża — odpowiada Józef poważnie.
Jego żona wbiła oczy w ziemię i westchnęła. Dziwny blask oświecił jej zmęczone rysy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .