Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.

Burza minęła. Pogoda znowu jasna, słoneczna szkli się błyszczącą powłoką słońca; rosa mieni się klejnotami, lecz spija ją słońce z chciwością; ziemia chłonie wilgoć, w powietrzu świeżo, przezroczo.
Przed chatą Tomczuków siedzą we czworo, starzy i młodzi, jedzą podwieczorek złożony z kwaśnego mleka, śmietany i twarogu. Józef łamie chleb razowy, czarny, lecz pachnący i całuje go ze łzami w oczach.
— Najmilszy on dla nas, dawno go nie widzielim, często żyliśmy zgniłemi kartoflami, albo się gryzło spleśniałe suchary — mówi Józef o biedzie, którą wspólnie z żoną znosili.
Stary Tomczuk pociesza syna, opowiadając mu o zbiorach z kilku lat, i o zaoszczędzonych pieniądzach dla niego. Błogość napełnia im serce, dobrze im i zacisznie na rodzinnym zagonie pod własną strzechą.
Wtem zaszumiało, rozległ się brzęk charakterystyczny i ciemna plama przesunęła się w powietrzu nad nim.
— Pszczoły się zroiły! — krzyknęła Józefowa, pędem biegnąc do pasieki. — O tu siedzą, na lipie, tu, tu!
Zakrzątnęła się szybko, tak umiejętnie i zręcznie, że wkrótce rój już jest zebrany w woreczek i osadzony w pustym ulu.
Młoda kobieta z prawdziwem zamiłowaniem