Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

oddaje się tej robocie, pszczoły chodzą po niej nie robiąc jej krzywdy, ona zaś przemawia do owadów jak do dzieci.
Starzy Tomczukowie patrzą na synowę w zdumieniu, jej twarz nagle odmłodzona, jej młodzieńczy ruch przy ulubionem zajęciu nasuwa starym jakieś mętne wspomnienie. Ojciec pokiwał głową żałobnie i westchnął.
— Pamiętasz, matka, Marysię Bukowiczczankę? Ona tak samo z pszczółkami rajcowała, żadnej ci jej krzywdy te Boże robaczki nigdy nie zrobiły. I twoja żonka, Józek, też ma u pszczółek łaski, tak jak po Marysi tak i po niej spacerują.
Józef milczy.
— A Bukowiczczance się zmarło — rzekła matka. — Nie sądzona jej była dola na świecie, dobra była dziewka, niech jej światłość wiekuista...
— Matko, nie mówcie tak! — woła Józef porywczo. — Marysia nie zmarła, ona żyje i ona błogosławieństwo dla mnie daje.
— Jakże to? — zdziwili się starzy.
A Józef, poruszony do głębi duszy, z wypiekami na bladej twarzy, zaczyna wołać nieswoim głosem:
— Maryś! Maryś! chodź ino tu, niebogo, prędzej!
Za chwilę młoda kobieta stoi przed rodzi-