— Ewka złodziejka?... To już chyba koniec świata! Co ona ukradła?
— Kłosy pszeniczne na polu, widziałem ją w nocy, cały fartuch poniosła do chałupy.
Milczenie. Ale słowa dziedzica przychylne dla Ewki, co wszyscy odczuli, znowu przeważają szalę opinji tłumu na jej korzyść. Zaczynają się pomrukiwania.
— O la Boga! Kilka kłosinów nieboraczka se uzbierała to już takie pomstowanie?...
— A dyć z biedy, nie z rozkoszy...
— Dziewka jak złoto, nie żadna to złodziejka.
Ekonom miarkuje, że papiery jego lecą z pieca na łeb, chce utrzymać swą przewagę. Mówi patetycznie.
— Bronię pańskiego dobra, a nie swojego, to niech nikt nie dogryza.
I raptem wpada w wyjątkową szczerość. Zgrzytając zębami, zwraca się do tłumu.
— Tylko co, psiachmać, mówiliście inaczej, tera wam bronić się jej zachciało, przed dziedzicem, takie juchy miłosierne się porobili.
Obywatel milczy, ale spostrzegłszy, że wszyscy na niego patrzą, wydaje rozkaz.
— Ekonom, do poczęstunku! Pijcie, jedzcie i bawcie się.
Rzucono się z zachłannością do placków, piwa i owoców. Zabawa rozpoczęła się z życiem.
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/241
Ta strona została uwierzytelniona.