Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/243

Ta strona została uwierzytelniona.

Buchnął śmiech ogólny i klaskanie rąk. Sam dziedzic woła brawo i śmieje się do rozpuku. Zawstydzeni chłopcy z ironją spoglądają na roześmiane, tryumfujące dziewczęta, jakby mówili: „niech-no sie zbuntujem a pójdziem prec, obaczycie wtedy“. Ale nie myślą się buntować i taniec wre.
Hej, okrężne! Hej, hej!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Do obywatela, siedzącego w ganku, przysunął się młodszy syn jego, czternastoletni Maryś. Twarz chłopca jest sfałdowana boleśnie, brwi zmarszczone, w rysach przegląda myśl i energja.
— Ojcze, powiedz, czy ty pozwolisz na to, żeby Ewkę Jakuszównę uważano za złodziejkę? — spytał drżącym szeptem.
— Albo co? faktycznie kradła.
Oczy Marysia błysnęły żarem, jest gotów do walki.
— Byłem u niej, ojcze, widziałem jej nędzę, tam głód i nieszczęście, a u nas... pełne stodoły. Brat Ewki, pijak, wszystko do szynku wynosi, ta dziewczyna haruje i z głodu mrze. Ona te kłosy zbierała, żeby uratować matkę, która od paru dni nic nie jadła. Czy my to możemy zrozumieć, ojcze? My robimy zbytki, a tam brak powszedniego chleba. Byłem tam, ale widziałem się tylko z matką Ewki, bo ona poszła, niewiedzą dokąd, pewno gdzie na robotę. Podpłomyka z tych ziarn zebranych z na-