Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/255

Ta strona została uwierzytelniona.

— Szczęść Boże! — mówi Jurek, zatrzymując się obok chłopa.
— Bóg zapłać! — odpowiada włościanin i uchyla czapki.
— Co to siejecie, oziminę?...
— A no! trza Boże ziareczka dać ziemi, jak Pan Bóg przykazał.
— I nie męczy was to?
— Mozę i męczy, ale ktoby ta na to zważał, jak ziemia kochana jest i trza w niej pracować.
— To tak kochacie swoją ziemię? — pyta Jurek zaciekawiony.
Chłop spojrzał zgorszonemi oczyma.
— A jakże może być inaczej, panicu! A dyć to nasza rodzicielka i żywicielka, toć nasza matka. Któżby ta ziemi nie kochał, chybać jaki obieżyświat, co mu ino wróble w głowie. Ziemia, panicu, daje, ale i bierze. Ją trza pielęgnować, pracować dla niej, to da wszelakiego dobra tylachna, że aż! Ale jak ci ją opuścić, to się zaweźmie i tak policzy kopiny, że niestarcy chleba i do godów. O! panic się śmiejom! Prawda jest. Pan Bóg dał na to ziemię, zeby ludzi karmiła, ale ludziom znów dał Bóg siły i rozum, żeby jej nie zaniedbywali.
— A wy ze swojej możecie wyżyć? bo mało macie gruntu — zauważył Jurek.
Chłop westchnął.