Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/260

Ta strona została uwierzytelniona.

umykając pędzone wiatrem, nawołują się rozpaczliwie piskliwemi głosami.
I obłokom wiatr nie daje spokoju. Ciska się na nie gwałtownie, nabrawszy oddechu na ziemi, w zwarte ich kłęby, rzuca ostre swe młoty i borykając się rozpyla na pianę i pędzi po niebie. Oto płynie perłowo biały, olbrzymi łabędź, wśród szarych tonów chmur. Wicher dojrzał go, przyczaił się w łubinie i nagle... buch! do góry. Zakręcił młynka w powietrzu i runął na obłok z zawadjacką furją. Po krótkiej walce białe puchy pierza rozwiane, fruwają, znów zaczynają się skupiać, wicher ponawia razy i już tylko drobne kłaczki, niby szarpanej waty płyną każde osobno.
Z ciemno szarą chmurą jest trudniej. Wicher, jak pies, warczy, zagania, miota się, wściekle szczerząc zęby. Gryzie tłuste cielsko chmury, ale rozpędzić jej nie może. Tłoczy ją przed sobą chwilę, lecz idzie znowu wielka i ciężka, zapłodniona deszczem. Obcesem zwraca się do wichru, opierając mu się pełną piersią wody, drażni go urągliwy szum, niesie jak wyzwanie. I wiatr, niby rozżarte psisko z nastawioną sierścią, tłucze strasznym łbem, rozsuwa zapienione wargi, drąc kłami chmurę aż pękła. Nagromadzona w niej woda lunęła, głusząc wietrzne skoki. Wicher, wtuliwszy ogon, skamląc i harcząc z szalonej złości, przypada