koziołków. Ryk prawie nie ustaje, grzmi huczną gamą, echo swe niesie daleko w bór.
— Jak tu ładnie, ojcze, las, te zwierzęta, natura taka piękna i bujna. Jakiś ty szczęśliwy, ojcze, że kochasz to wszystko.
— A ty Jurku, synie mój, czy ty nie czujesz do tego przywiązania? Czy ta nasza natura nie pociąga cię siłą nieprzepartą, której nic się nie oprze. Co Jurku?... powiedz!
— Nie wiem, ojcze, ale bierze mię to w siebie, to pochłania.
— A widzisz.
— Ale tego nie dosyć, trzeba to ukochać, chcąc trwać w tem i z tem tylko. Trzeba aby to przywiązało na zawsze siłą... siłą powołania.
— Ty tej siły nie odczuwasz?
— Jeszcze nie, lecz odczuwam pragnienie jej.
— To dobrze, jeśli jest pragnienie, jest nadzieja, a za nią przyjdzie natchnienie, które spowoduje u ciebie czyn chwalebny.
— Czyli jaki?...
— Praca w swojem środowisku, praca intensywna dla swoich, oddanie swoim własnej energii, nauki, pomysłów i chęci, bez rozpraszania tych skarbów dla obcych. Obcy mają za dużo w porównaniu z nami, my... nic! Nam należy się coś, przynajmniej od rodaków, od własnych synów.
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/263
Ta strona została uwierzytelniona.