Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/275

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chciał mie pocałować, ale niedoczekanie jego! Zawsze taki sprzeczny ten panic.
— I dawniej cię zaczepiał?...
— A juści... — tu Małgosia orjentuje się momentalnie, by nie rozdrażniać męża i dodaje szybko.
— Ii... tak ino jak teraz w powietrzu, on ta każdą zaczepi.
Olek ściska zęby, syknął ze zjadliwością straszliwą.
— Niech no teraz jeszcze spróbuje — to... to... choć on pan... a ja... chłop... nie daruję.
— Olek, bój się Boga! Czegoj się tak gniewasz, toć ja twoja i ciebie miłuje.
— Ja wiem, ale niech taki pan niema prawa, nawet pożartować z tobą, rozumiesz! Wara mu do ciebie! będzie tu całusy jak jakiej dziewce przysyłał. Widzita go!
Małgosia przytuliła się do męża, pieści go całuje i przemawia do niego tak serdecznie, tak dobrze i łagodnie, że się Olek uspokoił zupełnie.
Rozpromienieni, szczęśliwi podchodzą do leśniczówki, gdzie już końmi i piechotą wrócili wszyscy z kościoła i czekają na państwa młodych. Przed gankiem stoi kareta i wolant, stary Maciej kłania się w pas i prosi państwa, aby zaszczycili jego chałupę i weszli do środka. Wreszcie dziedziczka się zgadza, z córką wita