Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/279

Ta strona została uwierzytelniona.

dziewczyny silnie i namiętnie, że tchu złapać nie może.
— Olek miłujesz ty mnie?...
— Miłuję! A ty?...
— Ja na śmierć i życie.
Idą jak niesieni wielką siłą zachwytu, tym razem straszną. Weszli w ciemny bór okrążając z daleka ogniska, krwawa łuna przebija przez nagie konary drzew i pada przed ich stopami blaskiem drgającym, nabiera plastyki i oświeca złowrogo leśne głębie. Gałęzie biją w oczy Małgośkę jakby ją otrzeźwić chciały, jej nogi plączą się; wiatr szarpie jej welonem i włosami jakby chcąc ją ratować od zguby. Idą śpiesznie, co raz śpieszniej, on ją unosi mocarnie.
— Olek czegoj tak lecim?... pyta zdyszana.
— Ty moja... moja... Ty!...
Porywa ją i zaczyna całować bezpamiętnie, taką ma twarz miękką, pachnącą, że Małgosię na nowo dur chwyta i roskosz.
— Olek! Olek! mój mężu, — woła w uniesieniu i tuli do niego swą dziewiczą główkę.
Rozległ się jakiś śmiech szyderczy i zarazem bezwstydny.
— Co to? Kto się śmieje?...
— To tam... na weselu... Psttt!...
— Czegoj psykasz, na kogo?...
Ogarnia ją leciuchny niepokój, połączony z dreszczem dziwnym.