— Może to panicze, ten starszy — mówi Małgosia z przestrachem. Ja się go boję, Olek ty mnie nie das...
— Nie dam, nie, bo ty moja!
Nagle z wybuchem strasznym chwyta ją silnie w ramiona i całując przechyla ją w tył, jakby chciał złamać. Padają na wilgotny mech, i zgniłe liście. Świat cały zawirował Małgosi w oczach. Ciemny bór prześwietlony łuną ognisk wydaje się nagle czemś okropnem. Jakieś ryki dzikie uderzają w głusz leśną. Małgosia zna te głosy, ale teraz i one straszne, coś ją przeraża, za włosy porywa. A on całuje bez miary, całuje tak, jak nigdy jeszcze.
— Olek... toć puść... co... robisz?...suknię powalam... O Boże!...
— Co to tak szumi, tak ryczy?...
— To jelenie ryczą, kochają się tak, jak i my Małgoś.....
Dziewczyna czuje, że on całując, jednocześnie wściekłemi rękoma szarpie na niej ubranie, że coś się robi złego, że Olek chyba zwarjował.
— Puść mnie! — krzyknęła głośno, chcąc się dźwignąć z ziemi. Ale on momentalnie położył jej rękę na ustach i przygniótł bezwzględnie.
— Puu....uść... Olek!... Boże!... ty mie mordu...jesz?...
— Milcz... milcz... ty moja... ty żona już... milcz!
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/280
Ta strona została uwierzytelniona.