utwierdzają matką w pewności, że Olek mówi prawdę. Wstyd i żal ścisnął serce kobiety. W milczeniu opłaca Olka, na twarzy ma rumieniec obrazy sferowej, rumieniec wstydu i goryczy macierzyńskiej. Teraz dopiero poznaje, że krwawe rysy na twarzy Fonsia nie są od gałęzi, jak jej tłómaczył, lecz, że to są ślady paznogci oburzonej i broniącej się od napaści kobiety. Straszny ból i zgryzota dławią pierś dziedziczki.
— Idź z Bogiem, niech tobie i żonie Bóg szczęści we wszystkiem — mówi cicho do Olka, ale już przez łzy pod powiekami.
Olek wyszedł. Idzie smutny, bo mu żal dobrej posady, ale i wesoły, bo raz na zawsze ocali swą Małgosię od paniczów. Deszczyk drobny i chłodny, prawdziwy deszcz październikowy, mży cicho i kroplami spływa z drzew, jak łzy. Olkowi zdaje się, że to są łzy dziedziczki, które dojrzał i które zrobiły na nim dziwne wrażenie. Tak i brzoza cicho płacze z pod kory gdy ją ścinają — myśli Olek i żal mu dobrej jasnej pani.
Aż dziwno, że takich ma synów nic potem — rozmyśla Olek. Śpieszy do Smolarni, gdzie zostawił żonę. A deszcz październikowy pada i pada, aż mgłą zalewa świat, sinawą, zimną, jesienną mgłą.