Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/287

Ta strona została uwierzytelniona.




Zmętniał świat. Dymne chmury zalegają niebo, otulają przestwór niby derami z siwej flaneli. I na ziemi zapanowała szarość ciężka jakby beznadziejna. Drzewa stoją nagie, smutne, wstydliwie szemrzące, połyskuje na gałęziach stopniały mróz i kroplami spada na zgniłe liście, zaściełające stopy drzew. Ponura pomroka rozłazi się samowładczo, osnuwa sobą wszystko, co jeszcze żyje i co już wegetuje. Ale życie objawia się głównie krakaniem wron, kruków i kawek. Całe zastępy czarnego ptactwa grasują nad smętną martwotą pól. Spadają te roje masami lub pojedynczo na żer, lecz ziemia zbita w grudę poprzetykaną cienkiemi tafelkami lodu, nie pozwala się rozgrzebywać żarłocznym dziobom i pazurom ptasim. Na polach i na drogach sterczy gruda, gleba przeistoczona w brony, w ostre kolce i guzy, które silny wiatr północny ścina co raz mocniej. Zima urodziła się zła i chmurna, wędruje wskroś ogołoconych łanów, niszczy to, czego jesień nie zdołała zniweczyć. I rośnie, nabiera wprawy w dokuczaniu ziemi, ludziom, całemu