Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/288

Ta strona została uwierzytelniona.

światu. Rośnie w olbrzymkę, kpi sobie z przyrody, bo ją bierze całkowicie pod swój wpływ, znęca się nad nią bez litości. Gęste oziminy warzy mrozem, że więdną. Aż spadł śnieg obfity i zasłał ziemię jak świątecznym obrusem. Zasypał grudę na drogach, zrównał pola. Jasność rozlewa się szerokiem morzem, razi wzrok niepokalaną jaskrawą bielą. Zima zesłała ukojenie dla ziemi; po wichrach ostrych, gołoledziach i przymrozkach siwych, gryzących niby kłami, otuliła świat w białą derę, przytulną choć chłodną. Wiatr umilkł, schował się gdzieś w zacisza leśne, z szacunkiem ustąpił placu tej królewskiej bieli, co jak płaszczem gronostajowym pokryła niwy.
— Ponowa! Okrzyk radosny dla myśliwych. Jakiś raźny, butny humor łączy się z zapałem łowieckim i gra w żyłach męskich i burzy krew żądzą mordu. Czyszczą strzelby, wyrabiają naboje. Psy skomlą radośnie na smyczach, czując zbliżający się popis i gon swobodny po kniejach.
— Ponowa! Okrzyk żałobny dla zwierzyny. Złym instynktem tknięte serca zwierząt trwożą się na widok zdradliwej bieli. Ogarnia je buńczuczna werwa do życia, do skoków po miękkim śniegu, do wchłaniania surowego zapachu zimy. Ale jednocześnie strach dziwny wypełza i tłoczy ich niepokojem. Sarny, jele-